Po co komu planetarium? (cz. 1)

Po co komu planetarium? (cz. 1)

planetarium wspomnienia historia

Z okazji urodzin postanowiłem zrobić sobie prezent. Ponieważ nie prowadzę dzisiaj pokazów, zostałem w domu, a pogoda za oknem nie zachęca do spacerów, zabrałem się za odkładaną od dawna pracę i przelewam na klawiaturę tekst, który dojrzewał we mnie od dawna, a teraz przyjmuje ostateczną postać. Zastanawiałem się, jaką formę mu nadać. Zdecydowałem, że będzie to wywiad z samym sobą – trochę przekornie i niestandardowo. Pytający jest ze mną oczywiście na ty. Daje mi to pewną dowolność, podczas wywiadu łatwej chlapnąć coś, czego w schludnie przygotowanym artykule nie napisałoby się. Innymi słowy i z lekkim przymrużeniem oka do czytelnika (bez względu na płeć): wywiad jest autoryzowany.

Jak to się stało, że zająłeś się planetarium?

To długa historia. Żeby ją skrócić, posłużę się kilkoma datami i objaśnieniami do nich, jak w kalendarium. Lato 1996 r. – po raz pierwszy przyjeżdżam do Fromborka nad Zalewem Wiślanym. To jedna z najważniejszych dat w moim życiu i główny kamień milowy rozpoczynającej się dorosłości. Frombork jest miastem harcerzy (słynna Operacja 1001 Frombork) i Mikołaja Kopernika; jest tam poświęcone Kopernikowi muzeum, jest planetarium i obserwatorium astronomiczne. Uczestniczę w akcji Wakacje w planetarium – pomagam w prowadzeniu seansów, wyjaśniam turystom zasadę działania wahadła Foucaulta, oprowadzam po czasowych wystawach związanych z astronomią, pokazuję plamy słoneczne przez teleskop na dziedzińcu katedry. W zamian korzystam z wyposażenia obserwatorium, jego bazy noclegowej (tzn. namiotu oraz namiastki łazienki i kuchni), a przede wszystkim poznaję wspaniałych ludzi, którzy są moimi przyjaciółmi do dzisiaj. O Fromborku dużo napisałem na swojej prywatnej stronie. Jesień 1997 r. – zaczynam studia astronomiczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Cały czas jeżdżę do Fromborka (ponad 30 razy w ciągu 10 lat). Lato 1999 r. – obserwuję całkowite zaćmienie Słońca na Węgrzech, pamiętane przez wiele osób w Polsce jako głębokie zaćmienie częściowe. To początek mojej przygody z dalekimi podróżami, których pretekstem są całkowite zaćmienia Słońca. Jesień 2002 r. – opuszczam uczelnię z dyplomem magistra astronomii i przekonaniem, że praca naukowa mnie nie kręci. Nie wyobrażam sobie siedzenia przy komputerze, opracowywania obserwacji, czyli w praktyce obrabiania terabajtów danych i ciułania punktów do artykułów w czasopismach naukowych. Nie bez powodu mówi się, że astronomia jest dla wytrwałych: z mojego rocznika studia skończyły dwie osoby – ja i koleżanka – oraz trzeci kolega, który dołączył do nas na drugim roku. Zima 2004 r. – uruchamiam kafejkę internetową za pieniądze z urzędu pracy. Kafejka pada po roku działalności, a ja zostaję z komputerami i długiem do spłacenia. W 2004 r. urząd pracy nie udziela bezzwrotnych dotacji, a jedynie pożyczki. W przypadku porażki (tzn. zamknięcia biznesu przed czasem) należy bezzwłocznie spłacić całą pożyczkę wraz z odsetkami, które do symbolicznych nie należą. Udaje mi się odroczyć spłatę na rok, a w tym czasie pracuję jako pracownik fizyczny na budowie, na której majstrem jest mój ojciec. Odrabiam zaległości wobec urzędu pracy starając się nie zawieść zaufania moich żyrantów: ojca i kolegi. To nie pierwsza moja praca na budowie – po latach daje mi dystans do siebie i szacunek do niedocenianych często roboli, jak się o nich pogardliwie mówi. Po roku z ulgą zamykam ten rozdział w życiu z zerem na koncie i – co najważniejsze – bez długów. Wiosna 2006 r. – zaczynam pracę na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu jako administrator bibliotecznej sieci komputerowej, czyli klasyczny pan od komputerów.

No dobrze, ale gdzie tutaj planetarium?

Spokojnie, już do niego docieramy. Jesień 2007 r. – wraz z grupą przyjaciół i moją (już wtedy) żoną Moniką zaczynamy coś, co po raz kolejny zmieni moje życie – akcję pod szumną nazwą Podbój Polskich Planetariów, w skrócie PPP. Nazwę wymyśla Radek Pior z Kalisza, z którym we trójkę będziemy stanowić trzon PPP, to znaczy weźmiemy udział w każdym etapie akcji. Wiosna 2008 r. – drugi etap PPP: Częstochowa, Kraków, Chorzów. W Krakowie odnajdujemy dmuchane planetarium w centrum zabaw dla dzieci. Po powrocie w głowie mojej oraz Moniki zaczyna rodzić się pomysł, by zająć się podobną działalnością na szerszą skalę, tzn. w szkołach i przedszkolach. Ponieważ krakowskie planetarium dysponuje prostym sprzętem z bardzo ograniczonymi możliwościami projekcyjnymi, co w naszych oczach dyskwalifikuje je z większości poważnych zastosowań, zaczynamy analizować dostępne na rynku rozwiązania. Dochodzimy do wniosku, że nie będziemy inwestować w najtańszy system, tylko od razu kupimy sprzęt z górnej półki (górnej oczywiście na polskie warunki). Ponieważ taki system swoje kosztuje, niemal dwa lata zajmuje nam zbieranie pieniędzy. W międzyczasie Radek Pior pisze sprawozdanie z krakowskiego etapu Podboju – chcemy bowiem, by nasza akcja nie była efemerycznym wydarzeniem, o którym szybko zapomnimy i która nie wniesie niczego do tematu planetariów w Polsce. Po każdym etapie tworzymy zatem opis każdego odwiedzonego miejsca. Jak się później okaże, akcja jest śledzona przez wiele osób, które na opisy trafiają przypadkowo, a później stają się jej fanami.

Rozumiem, że Podbój jest zamkniętym wydarzeniem?

Tak nam się wydawało jeszcze w 2009 r. Wiedzieliśmy, że prowadząc go sumiennie odwiedzimy w końcu wszystkie istniejące miejsca. Odbyło się osiem głównych etapów i dwa odcinki specjalne. Później zabrakło nam miejsc do odwiedzania, dlatego projekt przeszedł w fazę uśpienia. Nie przewidzieliśmy jednak, że planetaria zaczną powstawać od zera. Z tyłu głowy mamy plan wznowienia Podboju, bo od formalnego zakończenia powstały stacjonarne planetaria w Międzyzdrojach i Zielonej Górze (to ostatnie otwarto zaledwie przed kilkoma tygodniami), gruntowną modernizację aparatury projekcyjnej przeszło planetarium w Olsztynie i Toruniu, na dniach szykuje się otwarcie planetarium w Łodzi (dwie kopuły, choć tylko jedna z nich będzie typowym planetarium z treściami astronomicznymi). Dużo zdjęć ze wszystkich etapów Podboju jest na moim Flickrze pod hasłem PPP.

Wróćmy do Twojego – lub raczej Waszego – planetarium.

Opis wizyty w Krakowie pobudza do działania nie tylko nas: półtora roku po odkryciu przez nas planetarium w Krakowie powstaje pierwsze polskie przenośne planetarium cyfrowe w Poznaniu. Prowadzi je pani astronom z Uniwersytetu Adama Mickiewicza, czyli osoba kompetentna. Swoim doświadczeniem i pomocą służy dwójce znajomych z Warszawy i Łodzi, którzy w ciągu kolejnego roku uruchamiają własne kopuły z takim samym wyposażeniem jak ich mentorka. Z tego co wiem, do dzisiaj mają wciąż ten sam sprzęt. Monika i ja ciułamy tymczasem pieniądze. Startuję w konkursie organizowanym przez Wrocławskie Centrum Transferu Technologii – placówkę zależną od Politechniki Wrocławskiej, w której naukowcy starają się przekuć swoje odkrycia w zastosowania praktyczne. W styczniu 2010 r. zdobywam główną nagrodę ufundowaną przez prezydenta Wrocławia. Przez prawie rok borykam się z Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, z której próbuję otrzymać dotację na rozpoczęcie działalności. Mam taką możliwość, ponieważ mieszkam na wsi. Agencja przeciąga rozpatrzenie wniosku, mnoży trudności, wymaga nieistniejących dokumentów. Wszystkie te proceduralne zagrywki mają jeden cel: zniechęcić nas do ubiegania się o pieniądze. Z rozmów z pracownikami Agencji wyłania się inny obraz, ukryty pod grą urzędniczych sztuczek: nikt nie wierzy, że nasz biznesplan jest realny i że z czegoś takiego można żyć – to niemal dosłowny cytat. W końcu dajemy za wygraną, nie chcąc się kopać z koniem. To najlepsza decyzja, jaką podjęliśmy, chociaż koniec końców kosztowała nas rok opóźnienia. Gdyby nie oczekiwanie na rozpatrzenie wniosku, moglibyśmy kupić planetarium już w 2009 r. i być pierwszym cyfrowym planetarium przenośnym w Polsce. Jesienią 2010 r. stawiamy wszystko na jedną kartę, pożyczamy brakujące pieniądze od mojej mamy i decydujemy się kupić sprzęt, o którym marzyliśmy przez ponad 2 lata. Odchodzę z pracy etatowej i nasze planetarium zostaje powołane do życia.

Jakim sprzętem dysponujecie?

Kupiliśmy go w Stanach Zjednoczonych od firmy Digitalis Education Solutions, Inc. – w skrócie Digitalis. Firma szczyci się największą liczbą instalacji planetaryjnych na świecie – w 2015 r. jest ich ponad pięćset. Model projektora to Delta, obecnie po rozbudowie i modernizacji, a w planie mam kolejną. Najważniejsze w produktach Digitalis jest to, że oparte są na obiektywie typu rybie oko.

Dlaczego uważasz, że rybie oko jest najlepsze?

Przyczyn jest wiele. Po pierwsze, rybie oko daje obraz dobrej jakości na całej kopule, tzn. 360 stopni wokół horyzontu (w poziomie) i niemal 180 stopni od horyzontu po horyzont przez zenit (w pionie). Po drugie, wszystkie profesjonalne cyfrowe projektory w planetariach stacjonarnych są zaopatrzone w obiektywy rybie oko – to o czymś świadczy. Po trzecie, zdecydowana większość materiałów – głównie filmów – jest przygotowywana dla takich projektorów i nie wymagają one dodatkowej obróbki pogarszającej ich jakość. Po czwarte, mój projektor jest bardzo łatwy w obsłudze. Wyjmuję go ze skrzyni, stawiam na niej, podłączam zasilanie oraz głośniki i po 3 minutach mam sprzęt gotowy do pracy. Wcześniej oczywiście rozkładam kopułę. W sumie przygotowanie od wejścia do sali do gotowości do pracy zajmuje mi około 20 minut – i wcale się przy tym nie spieszę.

Wspomniałeś o alternatywnym rozwiązaniu.

Tak. Mam na myśli lustro sferyczne, a dokładniej jego wycinek w postaci ćwiartki sfery. Mówiąc w dużym uproszczeniu: projektor ustawia się tak, by wiązka światła padała na lustro, odbijała się od niego i oświetlała kopułę. Zainteresowani szczegółami technicznymi mogą poszukać ich w Internecie.

Jakie są wady takiego systemu?

Dla mnie są dwie główne i wiele mniejszych. Te główne to znacznie gorsza niż w przypadku rybiego oka jakość obrazu oraz podatność lustra na drgania i uszkodzenia. Obraz nie jest wyświetlany na całej kopule jak w przypadku rybiego oka, ponieważ spory fragment jest wycięty przez samą obecność lustra. Projektor i lustro umieszcza się przy krawędzi kopuły. Obraz jest najbardziej zdeformowany blisko lustra, co uniemożliwia pokazanie niektórych zjawisk obserwowanych w pobliżu horyzontu. Obraz staje się akceptowalny – podkreślam słowo akceptowalny, co nie oznacza dobry – po przeciwnej do lustra stronie kopuły, ponieważ i tam widoczne są zniekształcenia. Jasność obrazu jest zmienna na całej powierzchni kopuły – w przypadku rybiego oka jasność jest wszędzie taka sama. Punkty obrazu, czyli piksele, są zdeformowane i mają różną wielkość oraz kształt – wynika to wprost z kształtu lustra. Z różnic w wielkości i kształcie pojedynczych pikseli biorą się zniekształcenia całego obrazu. Ostrość pozostawia naprawdę wiele do życzenia. W dodatku lustro jest podatne na uszkodzenia – nawet niewielkie zadrapanie jego powierzchni jest widoczne w powiększeniu na wyświetlanym obrazie, zwłaszcza w jego jaśniejszych partiach. Wystarczy delikatnie trącić lustro, a nawet mocniej tupnąć nogą lub uderzyć w podłogę, co przy pokazach dla dzieci zdarza się nader często, by cały obraz zaczął drgać. Obrazy – zarówno rozgwieżdżone niebo, jak i filmy – muszą być odpowiednio przygotowane, co w praktyce polega na wprowadzeniu do nich zniekształceń, które w teorii są odwracane przez geometrię lustra. Można to zrobić albo na etapie produkcji filmu – dostajemy wówczas odpowiednio zniekształcony plik – albo w locie. Praktyka rozmija się jednak z teorią, i to dość znacznie, dlatego finalny efekt pozostawia wiele do życzenia.

Czy są jakieś zalety rozwiązania projektor plus lustro?

Teoria mówi, że taki system jest w stanie wyświetlić więcej punktów obrazu (pikseli) niż projektor z rybim okiem, ponieważ na lustro pada prostokątny obraz rzucany przez projektor. W praktyce deformacje obrazu, o których mówiłem przed chwilą są tak duże, że ta przewaga jest niwelowana do zera. Jeśli mam wybór, to zdecydowanie wolę rybie oko z ograniczoną ilością pikseli, ale za to dobrej jakości i na całej kopule, niż nieco więcej pikseli marnej jakości i zdeformowany obraz. Druga kwestia, która dla 99% osób zastanawiających się nad zakupem własnego planetarium ma podstawowe znaczenie i poza nią nie liczy się nic innego, to cena, jaką muszą zapłacić za gotowy do pracy system. I tutaj przechodzimy do meritum. Do diabła z wysoką jakością obrazu, łatwością obsługi, trwałością projektora i kopuły oraz wsparciem technicznym – takimi szczegółami niech się martwią frajerzy. To tak jak w ustawie o zamówieniach publicznych – ma być tanio i kropka. A czy dobrze, to już inna historia. Faktycznie, rozwiązanie oparte na lustrze jest nie do pobicia cenowo w porówaniu z rybim okiem. Prosta kalkulacja: wysokiej jakości obiektyw typu rybie oko, nadający się do zastosowania w planetarium i wyprodukowany przez znanego amerykańskiego producenta, kosztuje tyle samo co cały system oparty na lustrze, włącznie z kopułą.

Kopuła do planetarium to oddzielny temat, jak sądzę.

Zgadza się. Zostawmy go na później.

W porządku. Spytam nieco prowokacyjnie: dlaczego nie zdecydowałeś się na lustro, skoro to takie tanie rozwiązanie?

Dobre pytanie. Pomijając wszystkie przykre, ale prawdziwe rzeczy jakie powiedziałem wcześniej o systemie opartym na lustrze, z czysto biznesowego punktu widzenia – zwłaszcza z perspektywy osoby, która dopiero raczkuje w biznesie, nie dysponuje dużymi pieniędzmi, zamierza prowadzić działalność w niszy, którą sama tworzy i nie ma wzorów do naśladowania (właśnie tak było w naszym przypadku) – pakowanie się w kosztowny system z rybim okiem i kopułę, której koszt jest bliski gotowemu do pracy systemowi z lustrem, wydaje się być ekonomicznym strzałem w kolano. W polskich realiach można nawet powiedzieć o kroku w przepaść. Wiem, o czym mówię, bo dyskusje tego typu prowadziłem z Moniką wielokrotnie, do znudzenia niemalże, gdy tworzyliśmy różne kalkulacje i symulacje finansowe. Najważniejsze jest to, że zgadzaliśmy się w swoich opiniach na temat inwestycji w droższe, ale lepsze rozwiązanie już na samym starcie. Przyznam jednak, że ręka mi drżała, gdy pożyczałem od swojej mamy sporą gotówkę, a później po raz drugi, gdy wykonywałem przelew w dolarach na konto europejskiego dystrybutora Digitalis. Z perspektywy kilku lat nie żałuję jednak tej decyzji. Owocuje ona do dzisiaj – nikt w Polsce poza nami nie dysponuje takim projektorem. Lustro nigdy nie było dla mnie odpowiednią opcją. Owszem, podejmowałem z nim próby na wypadek, gdyby mój główny projektor zawiódł i musiałbym zachować płynność pracy, ale nie byłem zadowolony z efektów. Dlatego moje wywody na temat systemów opartych na lustrze nie są wyssanymi z palca spekulacjami i wywyższaniem się cwaniaka, co to sobie rybie oko kupił i patrzy na wszystkich z góry, ale opierają się na doświadczeniach zdobytych w warunkach polowych.

Opowiedz teraz o swojej kopule.

Kopułę mam również od Digitalis. Wtedy wykonawcą była firma z Argentyny, ale materiał i technologię dostarczali Amerykanie. Kopuła jest bezkonkurencyjna. Pomimo kilku lat intensywnego używania wciąż zachowuje swoje właściwości projekcyjne. Nieco połatana, sprawuje się o wiele lepiej niż tanie chińskie czy argentyńskie kopuły po roku używania. Tutaj też wiem, o czym mówię, ponieważ mam zapasową kopułę z Chin, która wymagała znacznych przeróbek, zanim nadawała się do użytku.

Jakich?

Tę i wiele innych informacji wolałbym zachować dla siebie. Zbyt wiele czasu spędziłem na rozgryzaniu różnych rozwiązań, żeby teraz opowiadać o nich wszem i wobec i podsuwać pomysły potencjalnej albo istniejącej konkurencji.

Niech i tak będzie. Co jest ważne w kopule do planetarium?

Zdecydowanie najważniejsza jest jakość wykonania. Wiem, że to truizm, ale jeśli projektor jest doskonałej jakości, a kopuła marna, to cały wspaniały efekt można o kant czterech liter potłuc. Trudno jest oczekiwać, by setki razy zwijana i rozwijana kopuła była idealnie gładka, jak w stacjonarnym planetarium, ale materiał dobrej jakości dość szybko wygładza się po wypełnieniu powietrzem. Druga rzecz: kopuła nie powinna wpuszczać światła z zewnątrz. U mnie nieco światła wpada przez otwór, którym wdmuchiwane jest powietrze oraz przez otwory wentylacyjne, ale jest to sporadyczny problem w bardzo słoneczne dni i przy specyficznym ustawieniu kopuły względem okien i kierunków świata. W 99% przypadków w środku jest tak ciemno, jak być powinno. Sprawa trzecia to odbicia światła z projektora od ścian kopuły. W tanich chińskich i argentyńskich kopułach wykonanych z materiału podobnego do brezentu występuje ten efekt, ponieważ ściany są gładkie. Wewnętrzna strona mojej kopuły jest matowa, co z definicji eliminuje odbicia. Kolejna kwestia to masa i wymiary kopuły: zbyt duża nie zmieści się w wielu pomieszczeniach po nadmuchaniu, zbyt ciężka będzie sprawiała kłopoty w transporcie. Moim zdaniem moja 5-metrowa kopuła jest idealna. Przez pięć lat miałem tylko kilka przypadków, że nie mogłem rozłożyć jej u klientów – i zawsze było to z ich winy, ponieważ albo w ogóle nie wymierzyli pomieszczenia, albo wymierzyli je na oko, co w praktyce sprowadza się do niewymierzenia w ogóle. Dodam, że informację o minimalnych wymiarach sali podaję jako jedną z pierwszych, jeszcze przed zaklepaniem pokazów, więc nie przyjmuję do wiadomości tłumaczenia typu nie wiedziałam/em, że TO jest takie duże.

Dobrze, że o tym wspomniałeś. Przejdźmy teraz do pokazów i spotkań z widzami. Jak reagują ludzie na to, co robisz?

Reakcje ludzi – niekoniecznie widzów – i ich wyobrażenie o prowadzeniu planetarium to temat na długą rozmowę. Jeśli pozwolisz, zostawimy go sobie na inną okazję.

Cóż, widzę, że na dzisiaj wystarczy. Dziękuję za rozmowę i do następnego razu.

A oto druga część wywiadu – o widzach, ich reakcjach i mojej filozofii prowadzenia seansów.