Podbój Polskich Planetariów – etap 12
Dziewięć miesięcy minęło od ostatniej wyprawy w ramach Podboju Polskich Planetariów. W ostatnim tygodniu lata 2010 r. uczestniczyliśmy w otwarciu planetarium w Niepołomicach. Później była słotna jesień, długa zima i wyczekiwana wiosna. A na samym jej końcu, zaledwie dwa dni przed początkiem astronomicznego lata, wybraliśmy się do Warszawy. Czekała nas prawdziwa gratka – otwarcie najnowszego polskiego planetarium w Centrum Nauki Kopernik!
Jest niedzielny wieczór 19 czerwca. Warszawa hamuje po weekendzie i nabiera oddechu przed kolejnym pracowitym tygodniem. Naszą córkę "deponujemy" u rodziny, a sami jedziemy w stronę Wisły. Ponieważ Centrum Nauki Kopernik wybudowano nad tunelem Wisłostrady, chwilę błądzimy, zanim udaje nam się trafić we właściwe miejsce. Parkujemy auto na końcu długiej kolejki, na wysokości nowej Biblioteki Uniwersyteckiej, tzw. BUW-u, i wędrujemy w stronę wejścia. Przy bramce dostajemy wejściówki i bilety – dla nas i naszych przyjaciół, którzy mają pojawić się nieco później.
Impreza z okazji otwarcia Nieba Kopernika, bo tak właśnie nazywa się nowe polskie planetarium (świetna gra słów, nieprawdaż?), trwa w najlepsze. Na scenie produkuje się Szymon Majewski – twarz głównego sponsora planetarium. Po zamkniętym terenie przechadzają się hostessy, hojnie obdarzając gości reklamowymi parasolkami, lizakami i innymi gadżetami. W geodezyjnej kopule można pobawić się interaktywnym ekranem i zrobić sobie zdjęcie w hełmie Dartha Vadera – czarnego (w przenośni i dosłownie) bohatera Gwiezdnych Wojen.
Połamana nieregularnymi liniami podziału elewacja Nieba Kopernika jest szklana, prześwituje przez nią kopuła planetarium. Na dziedzińcu zmyślna maszyna produkuje z piany gwiazdy ulatujące – przeciwieństwo gwiazd spadających, a na scenie po Szymonie Majewskim zjawia się Urszula Dudziak z zespołem. Rozlegają się pierwsze akordy specjalnie skomponowanej na tę okazję muzyki.
Widzowie siedzą i stoją, światła błyszczą, generatory dymu działają jak trzeba. Niedaleko dumnie świeci Most Świętokrzyski, a my snujemy się czekając na przybycie przyjaciół i na seans o godzinie 23:30.
Spory teren przed planetarium aż prosi się o zagospodarowanie. Oczami wyobraźni dostrzegam wandaloodporne instalacje: rekonstrukcje dawnych i obecnych instrumentów astronomicznych, modele rakiet i sond kosmicznych, Układ Słoneczny w miniaturze... Na wysokiej, długiej ścianie łączącej planetarium z Centrum widzę wielki zegar słoneczny albo kilka mniejszych, może rekonstrukcję tablicy służącej patronowi Centrum – Mikołajowi Kopernikowi – do wyznaczania daty równonocy wiosennej. To jedyna autentyczna pamiątka po wielkim astronomie wykonana własnoręcznie przez niego samego; jej oryginał znajduje się na zamku w Olsztynie. Stojący zegar słoneczny mógłby znaleźć się też gdzieś na rozległym trawniku przed planetarium, a jego wskazówką w pogodny dzień mogliby być odwiedzający.
W końcu jesteśmy w komplecie – nadchodzą Radek, Jarek i Olek. Około 23:00 na scenę wychodzi dyrektor Centrum Nauki Kopernik i w krótkiej przemowie oficjalnie otwiera Niebo Kopernika dla publiczności. Jeszcze tylko kilkuminutowa prezentacja wyświetlana na elewacji i... ustawiamy się przed wejściem.
Jesteśmy w budynku. Przyznam się: zajrzeliśmy do niego nieco wcześniej. A wrażenia?
Mówiąc najkrócej: jestem rozczarowany. Moje pierwsze skojarzenia – niewykończony terminal w jakimś małym porcie lotniczym albo podziemia jakiejś instytucji, do których zabłądziłem niechcący, otwierając niewłaściwe drzwi na końcu zapomnianego korytarza. Uderza wszechobecny, modny w architekturze goły beton, ciągnące się pod sufitem instalacje i świecące zimnym światłem jarzeniówki.
Hol jest pierwszym miejscem, z którym stykają się goście planetarium. Powinien pociągać, zachęcać do wejścia, obiecywać właściwe atrakcje. Tymczasem moje odczucia są dokładnie odwrotne: hol jest nieprzyjazny, onieśmielający, ponury, szary i pusty. Jedynym żywszym akcentem kolorystycznym jest kontuar, za którym stoją kasjerzy. Brakuje mi dosłownie wszystkiego: od ciepłych, miękkich wykończeń, poprzez miejsca odpoczynku dla gości, aż po szeroko rozumiane "kosmiczne" dekoracje. Praktycznie każde publicznie dostępne planetarium w Polsce ma coś w rodzaju tych ostatnich – wystarczy odwiedzić choćby Frombork, Toruń, Olsztyn, Szczecin czy Chorzów. Od nowoczesnej, interaktywnej i multimedialnej placówki, na jaką lansuje się Centrum Nauki Kopernik oczekiwałem więcej. Przykłady mógłbym wymieniać jednym tchem: terminale z ekranami dotykowymi, przy których można dowiedzieć się czegoś o obserwowalnym Wszechświecie, wagi pozwalające na sprawdzenie masy swojego ciała na planetach i ich księżycach, małą wystawę meteorytów, modele pojazdów kosmicznych, globusy ciał Układu Słonecznego, a w ostateczności proste plansze edukacyjne dla zapełnienia pustki na ścianach.
Jak najprędzej staram się opuścić hol. Po schodach (znowu beton i te zimne świetlówki!) wspinamy się na piętro i zagłębiamy we wnętrzu sali projekcyjnej, w której panuje zupełnie inna atmosfera.
Nareszcie czuję się jak w planetarium tuż przed rozpoczęciem seansu. Sala jest amfiteatralna, kolejne rzędy wznoszą się coraz wyżej – rzecz niespotykana w polskich planetariach poza Równicą k/Ustronia. Kopuła jak każda inna: biała, dyskretnie podświetlona, lekka, złożona z perforowanych paneli. To, co jest w niej niezwykłego, to jej kilkunastostopniowe pochylenie, odpowiadające pochyleniu podłogi. Przyglądam się powierzchni kopuły. Widać łączenia poszczególnych paneli, ale w trakcie seansu są one niewidoczne.
Fotele nie przypadły mi do gustu. Nieprzyjemnie zaskoczyło mnie to, że gdy lekko przechyliłem się do tyłu, fotel gwałtownie opadł pod moim ciężarem kładąc się niemal poziomo. Wyprostowałem się i bezskutecznie zacząłem szukać blokady tego mechanizmu. Czasami chciałoby się usiąść w naturalnej pozycji, ale nie da się tego zrobić – trzeba siedzieć z plecami odsuniętymi od oparcia, co trudno uznać za wygodne, naturalne ułożenie ciała. Jeśli ktoś lubi oglądać filmy półleżąc, fotele w Niebie Kopernika prawdopodobnie mu się spodobają. Jest niewiele miejsca na bagaż pod nogami – plecak i ubranie, szczególnie przy moim wzroście. To bolączka wielu planetariów. Nie wiem, czy w Niebie Kopernika jest szatnia. Jeśli tak, to oddanie do niej grubszych okryć może być dobrym pomysłem.
Przy okazji: uwaga na miejsce przy centralnym projektorze. Małe przedmioty lubią wpadać do "studni", gdy projektor jest nad podłogą.
Sercem Nieba Kopernika jest niespotykany w polskich planetariach hybrydowy układ: połączenie optycznego projektora Megastar IIA japońskiej firmy Ohira Tech z wysokorozdzielczym cyfrowym systemem Definiti 3D amerykańskiej firmy Sky Skan. Rzutniki Sky Skan widziałem w akcji i wiem, czego mogę się po nich spodziewać – fantastycznej jakości, szczególnie przy zbliżeniach i animacjach. Ponieważ projektory cyfrowe są cztery, a każdy z nich ma rozdzielczość 4K (4 tysiące pikseli), całością steruje farma serwerów, wyeksponowanych na piętrze planetarium niedaleko wyjścia z sali projekcyjnej.
Czekamy na rozpoczęcie seansu. Ku naszemu zaskoczeniu wiele spośród prawie 140 miejsc jest wolnych – zaskakujący widok zważając na kłopoty z wejściówkami. Zapewne wiele osób potwierdziło wcześniej swój udział, ale koniec końców nie pojawiło się. Powoli gasną światła, a ja czuję znajome mrowienie w brzuchu – pomimo odwiedzenia około wielu planetariów i obejrzenia dziesiątków seansów to uczucie towarzyszy mi za każdym razem.
Na proscenium pojawia się Karol Wójcicki, znany nam z piątego etapu Podboju, zaś Monice i mnie dodatkowo z wyprawy na całkowite zaćmienie Słońca do Chin w 2009 r. Karol robi dokładnie to co ja w moim przenośnym planetarium Bajkonur – na żywo opowiada o tym, co widać na niebie w pogodną noc. Najpierw widzimy z bliska jasno oświetlony most Świętokrzyski. Na firmamencie nie widać prawie nic. Jest po prostu zbyt jasno, liczne światła stolicy rozświetlają niebo tak bardzo, że praktycznie nie widać na nim gwiazd. Ale oddalamy się od Warszawy w ekspresowym tempie i nagle – może nawet zbyt szybko – znajdujemy się pod niebem jeszcze nie tak dawno temu oglądanym przez naszych przodków nie znających elektrycznego oświetlenia. Przez salę przebiega szmer zachwytu – tak wygląda niebo z dala od ludzkich siedzib, na pustyni albo na pełnym oceanie. Przeciętny widz nigdy nie będzie miał okazji zobaczyć tak bogatego w gwiazdy i mgławice nieba. Obraz gwiazd jest ostry jak żyletka, a gwiazd jest całe mrowie. Pracownicy Nieba Kopernika są dumni ze swojego japońskiego projektora optycznego, który potrafi wyświetlić 20 milionów oddzielnych gwiazd. Porównują go chętnie z innymi projektorami, które wyświetlają kilkaset tysięcy lub w najlepszym przypadku kilkanaście milionów gwiazd. Zastanówmy się jednak, czy te ogromne liczby mają jakiekolwiek znaczenie dla przeciętnego widza.
Ile gwiazd widać na niebie? Gdy pytam o to w moim planetarium, najczęstsze odpowiedzi brzmią: "nieskończenie wiele", "miliardy", ewentualnie "miliony" z ust najbardziej ostrożnych widzów. Czasami zamiast odpowiedzi słyszę śmiech niedowierzania – jak to, astronom, a nie wie, że gwiazd nie da się policzyć?
Owszem, da się. Może nie co do jednej, ale z dokładnością do kilkudziesięciu lub w najgorszym wypadku kilkuset dość precyzyjnie możemy to określić. Oczywiście mówiąc "gwiazdy" mam na myśli te tajemniczo mrugające punkty, z których każdy – od najjaśniejszych do ledwo widocznych – można odróżnić jako oddzielne "kropki". Przeciętny mieszkaniec Europy o normalnym wzroku na otwartym terenie pozbawionym sztucznego oświetlenia, w bezksiężycową pogodną noc jest w stanie dostrzec gołym okiem zaledwie kilkaset do 1000 gwiazd. Niewiele, prawda? Większość Europejczyków żyje na bardzo zanieczyszczonych światłem obszarach – przy okazji polecam rzetelnie przygotowaną przez astronomów z Uniwersytetu Wrocławskiego stronę o tzw. zanieczyszczeniu światłem. W bardzo ciemnych miejscach – na pustyniach, pełnym morzu czy w wysokich górach – gwiazd może być nieco więcej – powiedzmy, około 2000. W ciągu całej długiej nocy, najlepiej zimowej, gdy niebo jest czarne, gwiazd można zobaczyć porównywalną ilość. W dodatku żyjąc na północnej półkuli Ziemi oglądamy zaledwie połowę nieba – pozostała część jest dla nas niewidoczna. Jeśli zmierzymy jasności dziesiątek lub setek tysięcy gwiazd i w atlasach nieba oznaczymy tylko te, które człowiek dostrzega nieuzbrojonym okiem, to na całym niebie, na obu jego półkulach będzie da się narysować około 6000–7000 tysięcy punktów (tzw. Katalog Jasnych Gwiazd zawiera nieco ponad 9000 obiektów). Daleko jeszcze tej liczbie do setek tysięcy lub wielu milionów. Skąd zatem bierze się owe 20 milionów gwiazd, tak chętnie przywoływanych w niemal każdym prasowym materiale opowiadającym o Niebie Kopernika?
Odpowiedź jest zaskakująca: zaledwie kilka tysięcy punktów spośród milionów wyświetlanych przez projektor Megastar IIA to gwiazdy tworzące bardziej lub mniej znane gwiazdozbiory. Reszta to gwiazdy wchodzące w skład Drogi Mlecznej i mgławic. Gwiazdy Drogi Mlecznej są na prawdziwym niebie tak bardzo odległe od Ziemi, że nie jesteśmy w stanie rozdzielić ich gołym okiem. "Rozdzielić" znaczy rozróżnić ich jako pojedynczych oddzielnych punktów świetlnych. To, że smuga Drogi Mlecznej to nie opar albo chmura w atmosferze wiemy od dość niedawna – od czasów Galileusza, który jako pierwszy znany nam człowiek użył prostego teleskopu do obserwacji nieba. Mimo tego, że ów przyrząd był bardzo niedoskonały jak na dzisiejsze standardy, zdumiony Galileusz dostrzegł, że Droga Mleczna składa się z osobnych, słabych gwiazd. Świecą tak słabo, ponieważ są bardzo daleko od Ziemi, a nasze oko nie jest w stanie ich rozdzielić. Dopiero lornetka, luneta lub teleskop pozwalają dostrzec złożoność Drogi Mlecznej – naszej galaktyki, dla odróżnienia od innych galaktyk we Wszechświecie nazywanej Galaktyką przez wielkie G. Gwiazdy widoczne jako pojedyncze świetliste punkty również należą do tego olbrzymiego dysku zawierającego, jak się obecnie ocenia, około 150–200 miliardów gwiazd.
Jestem pełen podziwu dla współczesnej techniki, która potrafi w tak niewielkim projektorze (Megastar IIA ma około 1 metra wysokości, kształtem przypomina plastikowe wnętrze jajka–niespodzianki albo robota R2–D2 z Gwiezdnych Wojen) zmieścić bardzo złożony układ optyczny z 32 obiektywami. Trudno porównywać przeskok technologiczny dzielący dzieło japońskich inżynierów od najstarszego w Polsce projektora gwiazdowego w Chorzowie czy wykonanych sposobami rodem z manufaktury szkolnych projektorów z Piotrkowa Trybunalskiego, Łodzi i Potarzycy – to co najmniej dwie różne epoki. Ale pomimo olbrzymich różnic w technologii wykonania zasada ich działania jest identyczna. Każdy obiektyw to układ soczewek, pomiędzy którymi znajduje się płytka z ręcznie wykłutymi igłą (stara szkoła) lub wytrawionymi laserem (Megastar) otworkami o różnej średnicy. Najmniejsze z nich imitują najsłabsze gwiazdy, największe to gwiazdy najjaśniejsze. Lampa umieszczona wewnątrz projektora prześwituje przez otworki i daje na kopule obrazy gwiazd. Tylko tyle i aż tyle.
Polskie projektory szkolne i japońskie dzieło sztuki inżynierskiej łączy coś jeszcze: powstały w głowach zapaleńców i marzycieli, którzy swoje pragnienia o "sztucznym niebie" oddanym tak wiernie jak to tylko możliwe zamienili w rzeczywistość. O Zbigniewie Solarzu i Andrzeju Owczarku napisałem w relacji z szóstego etapu Podboju Polskich Planetariów. Japończyk Takayuki Ohira – właściciel kilkuosobowej firmy Ohira Tech – poświęcił kilkanaście lat swojego życia, by stworzyć projektory z serii Megastar. Warszawski Megastar IIA to najlepszy model przeznaczony dla dużych planetariów.
Wrażenie z pewnością robią liczby: projektor stworzony w niemieckich zakładach Zeiss, zainstalowany w największym i najstarszym polskim planetarium w Chorzowie wyświetla około 9000 gwiazd, czyli niemal wszystkie z Katalogu Jasnych Gwiazd. Amatorskie, wykonane ręcznie projektory szkolne wyświetlają około 6000 gwiazd przy użyciu 24 obiektywów, wobec czego na każdy obiektyw przypada średnio 255 gwiazd. Projektor japoński wyświetla około 625 tysięcy gwiazd na jeden obiektyw. W klasycznych projektorach źródłem światła jest żarówka ze specjalnie uformowanym włóknem, mająca ograniczoną żywotność i przygasająca z upływem czasu. Megastar IIA jest wyposażony w diody LED, które praktycznie nie zużywają się, nie grzeją i przez dziesiątki tysięcy godzin wytwarzają stały strumień światła. Polskie wynalazki Zbigniewa Solarza z Piotrkowa Trybunalskiego i Andrzeja Owczarka z Potarzycy mają oddzielne projektory Drogi Mlecznej, składające się z oddzielnych gwiazd. Ich budowę "w dzień" i "w nocy" pokazują dwa zdjęcia poniżej.
Nie potrafię oprzeć się pokusie zacytowania opisów wykonania klisz z gwiazdami w starych projektorach:
Najwięcej kłopotów dostarczyło wykonanie gwiazd. Przygotowanie klisz wymagało niesamowitej precyzji. Należało własnoręcznie sporządzić mapki nieba i nanieść na nie, za pomocą pęsety, każdą z 6124 gwiazd. Wycinano je z papieru. Miały różne rozmiary, w zależności od jasności. Potem fotografowano to. W ten sposób tworzono szablon fragmentu nieba, który służył jako wzorzec do ostatecznego wykonania gwiazd z folii mosiężnej. W tym celu, z zegarmistrzowską precyzją, należało dokonać kilku tysięcy nakłuć szpilką. Każde takie foliowe kółeczko, umieszczone we właściwym rzutniku, dało na kopule obraz fragmentu nieba.
Mówi Zbigniew Solarz:
Najwięcej kłopotów miałem z gwiazdami. Z wykonaniem klisz do rzutników, z otworkami, które na kopule dałyby obraz gwiazd. Najpierw, próbując, dziurkowałem według zdjęć papier, później folię aluminiową, wreszcie miedzianą. Na kółku folii o średnicy 47 mm trzeba zrobić kilkaset otworków, niektóre o średnicy setnych części milimetra. Wielu nie widać gołym okiem. Na kopule dają obraz gwiazd z zachowaniem parametrów uzyskiwanych w planetariach Zeissa. Aby do tego dojść musiałem tych otworków zrobić co najmniej 100 tysięcy.
Czapki z głów! Teraz takie klisze przygotowuje się z użyciem lasera, co jest znaczącym ułatwieniem, ale rzecz jasna również wymaga technicznej finezji. Jak wyczytałem w materiałach reklamowych Nieba Kopernika, najmniejsze otwory imitujące gwiazdy mają średnicę 10 nanometrów, czyli 1/100000 (jednej stutysięcznej) milimetra. Dla porównania warto wspomnieć, że w projektorach takich, jakie znajdują się w Olsztynie i Toruniu największa (czyli najjaśniejsza) poza Syriuszem gwiazda ma na kliszy otworek o średnicy 0,016 milimetra, czyli 1600 razy większą niż najmniejsze otworki w kliszy projektora Megastar.
Japoński producent chwali się też, że jego sprzęt poza gwiazdami wyświetla 140 obiektów głębokiego nieba (galaktyk, mgławic, gromad gwiazd), które widać przez lornetkę. Ale czy ktokolwiek chodzi do planetarium z lornetką...?
Ale... Dość tych liczb i porównań. Jak wygląda niebo z projektora Megastar? Trudno jest w nim cokolwiek skrytykować, może tylko to, że gwiazdy są... zbyt ostre. Jak to celnie określił mój kolega – "idealne". Niebo jest czarne, czuć pustkę Kosmosu, a gwiazdy tajemniczo mrugają, co symuluje obecność ziemskiej atmosfery, pogłębiając wrażenie, że znajdujemy się pod prawdziwym niebem. Dla przeciętnego widza takie niebo może nawet wyglądać nienaturalnie, bo prawie nikt nie ma okazji oglądać tylu gwiazd. Widziałem niebo północnej półkuli na pustyni w Nigrze i na Syberii oraz południowe w górach Lesoto i potwierdzam, że niebo może być tak rozgwieżdżone. Jednak w Polsce – niestety, niestety, po trzykroć niestety – próżno szukać miejsc z TAKIM niebem. Szkoda... Dobrze, że chociaż w planetariach przeciętny Ziemianin może zapoznać się z dawno zapomnianym widokiem pięknie wygwieżdżonego nieboskłonu.
Ostatnia uwaga: zaskoczyło mnie to, że w japońskim projektorze nie widać barw gwiazd. W chorzowskim projektorze kilka najjaśniejszych gwiazd ma oddzielne projektory, dzięki czemu widać barwy odpowiadające ich typom widmowym, czyli temperaturze na powierzchni. Specjalnie przyglądałem się kilku jasnym gwiazdom, o których wiadomo, że mają wyraźne zabarwienie, ale nie dostrzegłem kolorów. Wydawało mi się nieprawdopodobne, by tak zaawansowany sprzęt nie miał tak oczywistej funkcji i rzeczywiście – w materiałach prasowych producenta znalazłem informację, że 40 najjaśniejszych gwiazd jest wyświetlanych niezależnie i ma odpowiednie zabarwienie. Dodatkowo Kamil Złoczewski z Nieba Kopernika przysłał mi zdjęcie, na którym wyraźnie widać barwy gwiazd w najbardziej znanym gwiazdozbiorze nieba zimowego – Orionie. Dziękuję!
Po słownym wprowadzeniu i trwającej zaledwie chwilę prezentacji nocnego nieba z użyciem japońskiego cudeńka projekcja została przełączona na system cyfrowy Definiti. Dla mojego oka różnica była natychmiast zauważalna – gwiazdy z punktów zamieniły się w niewielkie tarczki, tym większe, im jaśniejsza jest gwiazda. Było to dla mnie kolejne zaskoczenie – po rzutnikach o rozdzielczości 4000 pikseli (4K) spodziewałem się czegoś więcej. Z ust ludzi, którzy widzieli niebo w otwartym zaledwie kilka tygodni przed Niebem Kopernika planetarium w Międzyzdrojach wyposażonym w projektor Digistar IV i mają porównanie z niebem wyświetlanym przez Definiti usłyszałem, że gwiazdy w Międzyzdrojach są mniejsze, bardziej punktowe, mimo że tamtejszy projektor ma dwukrotnie mniejszą rozdzielczość. Trzeba jednak uczciwie zaznaczyć, że kopuła w Międzyzdrojach ma dwa razy mniejszą średnicę, ale moim zdaniem nie powinno to mieć aż takiego wpływu na jakość wyświetlanych obrazów gwiazd. Szkoda, że Niebo Kopernika nie zainwestowało w bardziej przyszłościowy system 8K kosztem rezygnacji z japońskiego Megastara, który – jak na razie – jest wykorzystywany w nikłym stopniu.
Oczywiście każdy system projekcji ma swoje wady i zalety. Projektor optyczny daje idealnie punktowe obrazy gwiazd i doskonały poziom czerni tła nieba – nie świeci przecież nic poza gwiazdami. System cyfrowy świeci na całej powierzchni kopuły, ale poziom czerni produkowany przez Definiti jest bardzo dobry. Projekcja cyfrowa daje olbrzymie, niemal nieograniczone możliwości. Zafundowano nam podróż przez Układ Słoneczny, na Księżyc i poza naszą Galaktykę. Widzieliśmy radioźródła w najbliższej okolicy Słońca. Widzom pozwolono wybrać planetę, na jaką chcą polecieć – okrążyliśmy Saturna.
Po mniej więcej kwadransie opowiadania o nocnym niebie zanurzyliśmy się w innym świecie. Razem z Karolem Darwinem podróżowaliśmy statkiem "Beagle" na wyspy Galapagos, obserwowaliśmy życie w morskich głębinach i podaną – chwilami w dość zagmatwany, a chwilami w pastiszowy sposób – teorię ewolucji. Pod względem wizualnym i dźwiękowym seans Dobór naturalny. Darwin i największa z jego tajemnic jest majstersztykiem grafików z firmy Mirage 3D znanej z produkcji filmów do nowoczesnych planetariów cyfrowych i większość widzów z pewnością będzie zachwycona. Nagłośnienie Nieba Kopernika jest fantastyczne i chciałbym kiedyś posłuchać "kosmicznego" koncertu pod niebem wyczarowanym przez Megastar i Definiti.
Późna pora – seans rozpoczął się o 23:30 w niedzielę, zakończył niemal godzinę później – nie sprzyja długim i wyrafinowanym rozmowom. Zamieniliśmy tylko kilka zdań ze znajomymi pracownikami Nieba Kopernika, zerknęliśmy na pulpit sterowniczy, pospiesznie zrobiliśmy kilka zdjęć wnętrza, w tym serwerowni i kopuły, po czym okrężną drogą przez mieszkanie Jarka wróciliśmy we dwójkę na peryferia Warszawy, do naszej spokojnie śpiącej córki o gwiezdnym imieniu Berenika.
Pora na krótkie i jak zwykle subiektywne podsumowanie: Niebo Kopernika jest miejscem o ogromnym, ale jeszcze niewykorzystanym potencjale. Mam nadzieję, że planetarium skorzysta z doświadczeń polskich i zagranicznych placówek, zagospodaruje otaczający je teren oraz hol i piętro wokół kopuły, będzie organizować wydarzenia muzyczne i multimedialne pod swoim niebem. Stanie się miejscem, do którego wiele osób będzie chętnie wracać, by obejrzeć kolejne seanse i dowiedzieć się więcej o Wszechświecie, w którym zanurzony jest nasz kosmiczny dom – Ziemia.
Tego Niebu Kopernika, jego dyrekcji i pracownikom życzę z całego serca. Trzymam kciuki!
Dziękuję pracownikom Nieba Kopernika, a w szczególności Kamilowi Złoczewskiemu i Karolowi Wójcickiemu za umożliwienie wzięcia udziału w otwarciu planetarium.
Oryginalna wersja tekstu (stan na 17.07.2011) znajduje się pod tym adresem. Więcej zdjęć w serwisie Flickr.