Bliżej Ziemi, czyli burza we własnym domu
Nie samym Kosmosem astronom żyje! Na naszej planecie też dzieją się ciekawe rzeczy.
Ponieważ poza astronomią moim drugim konikiem jest atmosfera i zjawiska w niej zachodzące, podzielę się dzisiaj historią pewnego spontanicznego wyjazdu i kilkoma zdjęciami...
Kończący się dzień obfitował w emocje. Siedziałem w domu (czyli w pracy) próbując napisać artykuł do pewnego magazynu, ale ciągle coś mi przeszkadzało – a to zerkałem na Astropolis.pl, a to na radary i zdjęcia satelitarne... Kroiło się coś grubszego w mojej okolicy i nie chciałem tego przegapić. W końcu się doczekałem. Zdjęcia z UniBe (czyli uniwersytetu w Bernie) pokazywały obiecujący widok:
Szybko zerknąłem przez okno na południowy zachód:
To co zobaczyłem za oknem oraz porównanie zdjęcia satelitarnego z czeskimi i polskimi radarami meteo pomogło mi podjąć decyzję: biorę aparat, wsiadam do samochodu, włączam muzykę i jadę szukać burzy! Pojechałem w stronę Jawora, jakieś 30 km od domu. Na horyzoncie widziałem ścianę deszczu i wyładowania doziemne. Nie zatrzymywałem się jednak, jechałem dalej. Trochę na ślepo, z atlasem na kolanach.
Jadąc przez jedną z wsi zauważyłem tablicę Wieża widokowa Radogost. Nie namyślając się długo skręciłem w tę stronę wychodząc z założenia, że wieża widokowa to miejsce, z którego musi być niezły widok :) Po kilku minutach dojechałem do leśnego parkingu, zasięgnąłem języka u przypadkowego społeczeństwa i kierując się otrzymanymi wskazówkami zacząłem piąć się ścieżką przez las. W ekspresowym tempie dotarłem na szczyt, w myślach zacierając dłonie, jakie to wspaniałe zdjęcia burzy za chwilę wykonam. Moja radość została poważnie zachwiana w chwili, gdy kilkaset metrów ode mnie uderzył piorun, a grzmot dotarł do mnie po mniej więcej sekundzie... No tak, wieże są zazwyczaj wysokie. Wieże widokowe są w najwyższych punktach terenu. Piorun dociera do ziemi po najkrótszej drodze. Najkrótsza droga to szczyt wieży. Nie, chyba nie wejdę na wieżę... Jest wieża! Stara, poniemiecka, z końca XIX wieku. Nawet nieźle zachowana, chociaż ściany niemiłosiernie pobazgrane. Wspinam się powoli z dwoma aparatami i statywem. Mniej więcej w połowie wysokości BUM! Cholera, całkiem niedaleko, najwyżej pół kilometra... Jeden, dwa, trzy – głęboki oddech. Jestem na szczycie. Tylko zerknę, jaki widok. Fajny! Tylko te pioruny... Głupio byłoby zginąć, chociaż podobno sporo ludzi przeżywa. Nie, nie będę ryzykował. Stchórzyłem... Teraz biegiem do samochodu. Na ostatnim odcinku zabłądziłem na rozstaju ścieżek. Jeszcze nie ma godziny 20, a w lesie mrok jak po zachodzie Słońca. Wzdłuż ściany lasu dotarłem do parkingu. Muzyka, gaz i przed siebie. Na horyzoncie szukam piorunów i deszczu. Jest jedno i drugie, skręcam w boczną drogę. Jadę przez pola. Po kilku minutach zatrzymuję się na poboczu, wyciągam aparat i szukam piorunów. Kurczę, zniknęły! Ale, ale... Co to? No, pięknie – proszę bardzo, mammatus pod chmurą Cumulonimbus!
Mammatusy zmieniają się w oczach. Cztery minuty później wyglądają tak:
Jeszcze zdjęcia do panoramy...
...i można powoli wracać, rozglądając się dookoła. W domu usiadłem do pracy (tak, o 21:30 też można!) mając otwarte drzwi na balkon. W pewnej chwili moją uwagę przyciągnął dziwny dźwięk, jakby szum trzcin nad jeziorem. Kurczę, ale pod balkonem nie mam jeziora... Wychodzę na zewnątrz i aż się zachwiałem. Wiał tak potężny wiatr, że gdybym miał balkon od przeciwnej strony, chyba przycisnął by mnie do ściany. Spojrzałem na niebo i zamarłem. Godzina 21:40, ponad 30 minut po zachodzie Słońca, od zachodu niebo zaciągnięte deszczowymi chmurami, było zatem ciemniej niż przy bezchmurnym albo mało zachmurzonym niebie o tej samej porze. Dokładnie nade mną przechodził... wał szkwałowy! Stąd ten niesamowity wiatr. Nie wiedziałem, co robić – robić zdjęcia (przy tym świetle?! kompaktem?! na automacie czy ręcznie...? jaki czas naświetlania?) czy do kogoś dzwonić. Spróbowałem wykonać obie czynności jednocześnie – jedną ręką manipulując przy aparacie wybrałem numer do kolegi, który mieszka 3 km ode mnie w linii prostej, a z którym nie widziałem się prawie dekadę. Po krótkiej i chaotycznej wymianie wrażeń zabrałem się za robienie zdjęć, ale ze względu na nieprawdopodobne wręcz tempo zmian (kolega z forum Astropolis.pl oszacował kiedyś prędkość przesuwania się wału szkwałowego na ok. 50 km/h i wydaje mi się, że to wartość bliska rzeczywistej) oraz trudne warunki oświetleniowe, a do tego silny wiatr i ulewny deszcz niewiele z nich wyszło – większość niedoświetlona, albo wał rozmyty nawet na zdjęciach z czasami naświetlania 2-3 s, nie mówiąc już o 10-sekundowych ekspozycjach. Oto kilka próbek (niektóre bez obróbki, inne lekko podkręcone dla uwydatnienia szczegółów):
Od zachodu błyskało potężnie, ale były to głównie wyładowania wewnątrzchmurowe. Chmury wyglądały jak wielkie, podświetlone od wewnątrz kalafiory – taka swojska odmiana dyń halloweenowych. Po kilku minutach musiałem się schować do mieszkania – deszcz padał prawie poziomo. Morał z tego taki – pokonałem ponad 80 km i poświęciłem ponad 2 godziny, a największa atrakcja tego wieczoru spotkała mnie we własnym domu :)